W minionym tygodniu opinia publiczna w naszym kraju mogła się dowiedzieć o ciekawym problemie trapiacym polską armię. To brak równouprawnienia kobiet. Problem jest sztuczny, bo w armii w ogóle nie powinno być miejsca dla kobiet.

Z relacji telewizyjnych "Wiadomości" dowiedziałem się, że w wojsku pojawił się kolejny, intrygujący problem. To brak równouprawnienia kobiet. Powołano więc w każdym rodzaju wojsk pełnomocnika ds równego traktowania kobiet i mężczyzn, a w MSW powołano nawet osobną pełnomocniczkę ds równego traktowania mężczyzn i kobiet. Wojsko, jak widać, nie ma innych problemów. Nie interesuje go znikoma wartość operacyjna i bojowa armii, brak sprzętu, brak broni i amunicji, kompletna degrengolada kadry oficerskiej. Szczęśliwi ludzie w tej armii, nie mają innych problemów poza równouprawnieniem kobiet. Gdyby nagle najechała nas jakakolwiek armia (ze wschodu czy z zachodu), rozbiłaby nas natychmiast, ale w jednej dziedzinie na pewno potrafilibyśmy przebić każdą armię świata: w dziedzinie zbiurokratyzowania naszego wojska. Nie wiem czy w jakimkolwiek kraju świata istnieje taka proporcja urzędników do żołnierzy jak w Polsce.

Sprawa równouprawnienia jest oczywiście bezsensowna i w ogóle nie powinna mieć miejsca. W armii nie powinno być dyskryminacji kobiet, bo w ogóle nie powinno być w niej kobiet. Kobiety są od dawania życia, a nie od tego, żeby je odbierać. Przez tysiace lat mężczyźni bronili kobiet, a nie kobiety mężczyzn. Dziś kobiety służące w wojsku ubliżają cywilizacji. Cóż jest warta cywilizacja, w której baba z kałasznikowem broni chłopa?

Zauważmy, że gdy tylko w szeregi armii zaczęto przyjmować kobiety, trzeba było obniżać dla nich wymagania (np. sprawności fizycznej). Trzeba było wprowadzać specjalne procedury. Tymczasem kobieta nie jest w stanie dorównać mężczyźnie jak chodzi o obsługę broni, sprawność fizyczną, umiejętności strzelania. Kobiety w wojsku najlepiej sprawdzają się na stanowiskach biurokratycznych (w większości niepotrzebnych), powiększając w ten sposób zatrudnienie. Wydaje mi się wątpliwe czy batalion kobiet byłby w stanie wykazać się w wojnie jakimkolwiek sukcesem.

Jednak główny argument przeciwko służbie wojskowej kobiet jest inny. Chodzi o to, że kobiety wyjeżdżające na front i na wojnę stają się przeciwnikiem dla drugiego wojska. I obce wojsko musi strzelać do kobiet. Strzelać do kobiety - cóż to za upadek człowieczeństwa. Kobiety są od tego, żeby dawać życie, a nie od tego, żeby je odbierać. Gdy 8 lat temu pojechałem na wojnę do Iraku jako korespondent miesięcznika "Stosunki Międzynarodowe", widziałem kobiety służące w armii amerykańskiej. Uzbrojone, umundurowane, wyekwipowane, wyjeżdżające na linię frontu, często ginące. Zadałem sobie wtedy pytanie, czy ja - będąc żołnierzem - potrafiłbym strzelić do kobiety. I dziś wydaje mi się, że nie. Bo gdybym pociągnął za spust to zadałbym sobie pytanie: czy ta kobieta była w ciąży czy nie? A jeśli była to czy w pojedynczej czy w mnogiej? Czy zabijając ją, nie zabiłem również jej nienarodzonych dzieci?

Właśnie takich pytań i takich rozterek moralnych chciałbym oszczędzić innym mężczyznom, nawet z krajów wrogich. I właśnie dlatego jestem przeciwnikiem służby wojskowej kobiet.